No i przyszedł - chyba mój ulubiony, a jeśli nie, to na pewno najlepszy z tych zimowych miesięcy - grudzień. Może jeszcze nie jest grudniem wymarzonym, bo śniegu brakuje, ale już da się jego magiczną aurę ściśle związaną ze świętami (większe sklepy i galerie już od miesiąca dbają o to, żeby sobie o świętach przypadkiem nie zapomnieć). Mimo, że sporo ludzi narzeka na fakt, że Święta Bożego Narodzenia aktualnie są tylko komercyjnym urządzeniem do zwiększania sprzedaży, ja osobiście uważam, że od początku grudnia można zadbać o wprowadzanie wszechobecnego, radosnego nastroju, szczególnie kiedy jest szaro na zewnątrz. Nie przeszkadza mi to tak bardzo jak np. na początku listopada, kiedy zniczom na półkach towarzyszą radosne ozdoby choinkowe i świąteczne drzewka:)
Ostatnimi czasy z ogromną intensywnością poszukuję zastępców dla kawy i herbaty. Dla kawy - ponieważ przez dłuższy czas w tym roku piłam ją w nadmiarze i próbuję zrobić sobie od niej coś w rodzaju detoksu. Ciężko mi jest jednak się od niej uwolnić. Praktycznie codziennie ląduję z kubkiem gorącej kawy w ręku, bo jej zapach tak bardzo mnie kusi. Chyba od niego jestem uzależniona... Uwielbiam go! Na ten moment cieszę się, że kubek wypijam jeden, a nie (aż ciężko mi to pisać) - trzy.
Dziś post szybki, krótki i na temat, czyli bardzo tak jak nie lubię, bardzo nie w moim stylu. Jesieni jeszcze nie ma i nie będzie przez następne (co najmniej) trzy tygodnie (ja wierzę tylko kalendarzowi, miliony starożytnych nie mogły się mylić:). Nic do niej nie mam, wręcz przeciwnie, nie mogę się już doczekać. Mogę nawet stwierdzić, że Pani Jesień dzielnie walczy z wiosną o miano mojej ulubione pory roku (oczywiście w granicach rozsądku, czyli tylko kiedy pogoda dopisuje).
Wnioski na sobotÄ™:
Nr 1.
Czas biegnie bardzo szybko, a ja nie jestem w stanie nic z tym zrobić i nie umiem się dostosować. Przecież dopiero zaczynały się wakacje, a tu się okazuje, że o 22 za zimno na szorty... Jest mi z tego powodu chyba przykro, bo najlepszy czas w roku dosłownie przeleciał mi przez palce jak piach. Pierdoła, wiem, no ale...
Nr 2.
Pomimo tego, że wszyscy ubolewają nad datą pierwszego września ja ją nadal lubię i ciągle wywołuje u mnie dreszczyk emocji. Raz - kiedyś dlatego, że zaczynała się szkoła i dwa (powód mniej przyjemny) na studiach zawsze przyplątała się wtedy jakaś poprawka, oczywiście zamierzona : ). W tym roku jest spokojnie, a moja podświadomość i tak na coś czeka (?).
Nr 3.
Trzeba zacząć bardziej o siebie dbać, bo grypska i inne anginy już pomału zaczynają się czaić żeby wyskoczyć w najmniej odpowiednim momencie. Proszę nie zważać w tym momencie na moje letnie odzienie. W końcu hipokryzja jest chorobą całej ludzkości.
Tytułem wstępu - moja młodsza siostra postanowiła, że chce mieć swoje miejsce w sieci. Póki co, podłączone do mojego bloga. W końcu nie jest powiedziane, że blog musi inspirować tylko ubraniami albo że ma jakieś sztywne ramy. Dlatego dziś zostawię jej całkowitą dowolność. Niewątpliwie jest to pierwszy post tego typu - jak będzie dalej okaże się z czasem, dlatego nic nie obiecuję. Ze swojej strony mogę tylko zachęcić do wypróbowania przepisu na banalnie prosty, efektowny i pyszny deser.
P.
Napisałabym coś błyskotliwego, ale dzisiaj dam się wykazać zdjęciom. Pozwolę im zrobić za mnie całą "brudną robotę". Wszystko co na sobie mam poniżej dobrane przez przypadek (na zasadzie: "okej, to, to aaaa i jeszcze to"). Jak dla mnie, sumarycznie, na szczęście jest pewna ciągłość. Chciałabym, żeby to w czym chodzę i co dobieram, jak łączę i co kupuję było bardziej przemyślane. Niestety, nigdy albo nie mam czasu i zdaje się na intuicję albo idąc dalej, zabieram na zakupy przyjaciela każdej kobiety, czyli IMPULS, który często szepce mi do ucha bardzo złe rzeczy, a ja skuszona szeptami ulegam i kupuję bzdury.... Ale nie o tym. W tym co mam na sobie czuję się dobrze i ten fakt uważam za sukces. I koniec.
Enjoy (:
Dzisiejszy post zacznę od następującego przemyślenia, na które właśnie mnie natknęło. Gdyby nagradzano piszących w internecie/blogujących/blogerów (niepotrzebne skreślić, bo na moim własnym etapie blogowania ciężko mi się zakwalifikować do którejkolwiek z grup) w kategorii "Rzadkododajępostynabloga" laur zwycięzcy bezkonkurencyjnie przypadłby mi. Nie jest jednak aż tak łatwo, bo nawet w tej kategorii pojawiło się magiczne słowo "dodaję", które znaczy tyle, że decydując się na prowadzenie bloga, czasami trzeba coś napisać :) Najbardziej lubię pisać wtedy kiedy mnie natchnie, nie na siłę, bo wtedy daleko jest do szczerości, a i treść posta znacząco traci na jakości. Oczywiście dziś również chcę się poruszać w klimacie tematyki mojego bloga, ale trochę naokoło. Chcę się podzielić z Wami czymś, hm, nawet ciężko mi nazwać czym... Napiszę o tym, jak ogromnie się "zawiodłam". I to na dodatek, w bardzo, bardzo, BARDZO pozytywnym sensie. Na słowo "wakacje" Nasze mózgi reagują w następujący sposób - wyobrażamy sobie kawałek żółtej plaży, słońce, palemkę. No i wodę. Koniec. Mój do zeszłego miesiąca reagował tak samo, dodatkowo nie brał pod uwagę wakacji w kraju. Jakoś perspektywa wakacji w Polsce (morze, góry, Mazury) nie była specjalnie atrakcyjna. Na szczęście zdałam sobie sprawę jak bardzo błędne miałam pojęcie na ten temat.
podróże
Open'er, czyli krótka historia o tym jak jadę przez całą Polskę dla ukochanego zespołu
13:30
Czasem decyzje, które podejmujemy wychodzą nam bokiem i bardzo ich żałujemy. Czasem natomiast, pomimo wielu, jak początkowo mogłoby się wydawać, przeciwności, decyzja podjęta bez przekonania bądź spontanicznie okazuje się jedną z tych najlepszych. Z definicji, wstyd się przyznać, ale od jakiegoś czasu jestem bardzo wygodna i średnio chce mi się podróżować gdziekolwiek innym środkiem transportu niż samochód... Ale cóż, takiej okazji nie mogłam przepuścić.W końcu nierzadko się zdarza, że Twój ukochany zespół (oczywiście zagraniczny) wita nasze skromne, polskie progi. Wtedy nie pozostaje nic innego jak podjąć spontaniczną decyzję - JECHAĆ -> NIE JECHAĆ -> JECHAĆ (pomimo tego, że jedziesz na drugi koniec kraju). Pakujesz chłopaka, siostrę, chłopaka siostry i jedziesz. I JEDZIESZ. DALEJ JEDZIESZ. 20 godzin. JESTEŚ. Padasz na twarz ze zmęczenia, po pociągu, gdzie jadą tacy jak Ty i siedzicie sobie na głowach. Marzysz o prysznicu. Do prysznica jedziesz kolejne dwie godziny. Okej, jesteś. Odsypiasz. Następny dzień - koncert. I pytanie - w co się ubrać? Taka okazja, tyle barwnych ludzi, tyle inspiracji. Przecież nie możesz wypaść szaro... Zabawa ma być niesamowita KOMPLEKSOWO. I jesteś. Zajmujesz miejsce pod sceną i czekasz (pół godziny wcześniej, żeby nie uronić ani sekundy). A kiedy ONI są już na scenie, czujesz, że możesz nie wytrzymać ze wzruszenia. I okazuje się, że godzina to jednak bardzo mało. Za mało żeby się nacieszyć. Okej, na szczęście OPEN' ER potrafi to wynagrodzić innymi atrakcjami. Kto był- ten wie, kto nie był - ten będzie i się dowie. Tyle ode mnie w temacie. Zmęczona - szczęśliwa - prosto po pociągu.
Kocham niedziele i niedzielne poranki, zwykle całe w łóżku, które nie chce mnie wypuścić nawet po śniadanie. Kawa do łóżka jest idealnym dopełnieniem słodkiego lenistwa pod warunkiem, że nie ma ryzyka, że się ją na siebie wyleje, tak jak to miało miejsce u mnie... Nie zapeszając wydaje mi się, że wiosna nareszcie u nas zostanie i w końcu będzie można głęboko schować wszystkie zimowe rzeczy. Żeby pomóc tej rozkapryszonej porze roku założyłam na siebie dużo lżejszy zestaw niż ostatnio, z welurową sukienką "z odzysku" w roli głównej jako dowód na to, że w second -handach naprawdę można znaleźć niesamowite i niepowtarzalne perełki. Tymczasem kończę leniuchować i biorę się za życie. Buziak!
dress - sh
jacket - H&M
bag - mum's closet
hat - found in my basement
shoes - deezee
choker - cropp